Tak sobie myślę, że jednym z ważnych problemów, z jakimi przychodzi zetknąć się rodzicom dzidziulka, jest rozszerzanie diety. Kiedyś nadchodzi przecież czas, że samo mleczko nie wystarczy, trzeba zatem urozmaicać dietę. U jednych ten proces przebiega bezproblemowo, u innych jest to wielka wojna podjazdowa. Jeden maluszek jest małym żarłoczkiem, który zjadłby to, co mu się poda włącznie z talerzykiem, inny jest „Tadkiem-Niejadkiem”. A jak było u nas? O tym właśnie spróbuję co nieco powiedzieć.
Rozszerzanie diety rozpoczęliśmy około dwóch tygodni przed ukończeniem przez Łucyjkę 6 miesięcy. Mimo, że wszystkie „mądre głowy” radziły by zacząć urozmaicać posiłki już w 4 miesiącu. Spowodowane było to zawirowaniami z wagą, o których pisałem jakiś czas temu. Tak czy siak nie poszliśmy za radą autorytetów i zaczęliśmy wprowadzać nowe produkty właśnie mniej więcej około 6 miesiąca. Co wprowadziliśmy do diety maluszka?
Po pierwsze: kaszkę-maszkę a właściwie kaszki smakowe Bobvity i/lub Nestle. kupowaliśmy je naprzemiennie, w zależności od aktualnej promocji w Rossmanie. A Łucja jadła kaszkę z wielkim smakiem. Jasne zdarzały się grymasy, ale generalnie z jedzeniem kaszki nie było przez długi, długi czas żadnych problemów. No chyba, że jakiś smak jej nie spasował. Wtedy był bunt, foch i strącanie miseczki z krzesełka.
Po drugie warzywa i owoce. Jeśli chodzi o warzywa staraliśmy się robić sami blendowane papki wielowarzywne, powoli wprowadzając różne nowe smaki.
Przez krótki czas było naprawdę super. Wręcz idealnie. Chwaliliśmy się znajomym, że Mały Bzik zjada wszystko, nawet dynię… nawet brokuła… Co nie zrobisz do jedzenia, zjada ładnie z talerzyka i tańczy, kiedy gra muzyka… ten stan nie trwał jednak długo…
Ale o tym za chwilę… 😉
Po trzecie: mięsko. Tutaj cały schemat wygląda w skrócie tak, jak powyżej… Zrobisz rosołek z kurczaczkiem, zjada kurczaczka. Cielęcinka? Proszę bardzo… mniam, mniam…
Wołowinka, króliczek? Dzięki, dzięki… zjem wszystko aż mi się będą uszy trząść… Istna sielanka kulinarna… Wszystko, co dobre jednak szybko się kończy.
Któregoś dnia nastąpił punkt zwrotny… Było to chyba jakieś 4 tygodnie po wprowadzeniu nowych smaków do menu maluszka. Łucja ni stąd ni zowąd doszła do wniosku, że już się najadła domowych przysmaków… I nie ma ochoty już na nic więcej.
Zaczęło się grymaszenie. Płacz. Zgrzytanie zębów. Dantejskie sceny. Kuchenne koszmary.
To, co smakowało jeszcze tydzień wcześniej, zaczęło lądować pod stolikiem. Byliśmy lekko wstrząśnięci niezmieszani. 😉 Nie pomagały żadne argumenty, by przekonać dzidziulka, by zjadł choć troszeczkę. Sięgnęliśmy zatem po „koło ratunkowe”. Były nim gotowe produkty w słoiczkach. Mimo że wcześniej zarzekaliśmy się, że nigdy po nie nie sięgniemy, bo przecież umiemy gotować. Nawet nieźle nam gotowanie wychodzi, więc po co kupować gotowe produkty. Życie jednak weryfikuje nasze plany, więc kiedy nasze dziecko nie chciało jeść naszych pysznych, domowych obiadków, trzeba było spróbować tych kupnych.
No i okazało się, że kupne Łucji zasmakowały. Zjadała wszystko, co kupiliśmy. A kupowaliśmy sporo słoiczków. Zwłaszcza, że wspomniany wcześniej Rossmann, miał wiele fajnych promocji w stylu 3+1 gratis lub nawet 4+1 gratis. Nie chcieliśmy jednak karmić Łucjobzika obiadkami ze słoika przez długi czas. To miało być rozwiązanie tymczasowe. Próbowaliśmy między innymi wprowadzać do diety pewne elementy BLW. (Bobas Lubi Wybór) Poniżej zdjęcie dokumentujące efekt prób 🙂
Łucji podobało się zjadanie większych kawałków, choć bardziej traktowała to jako zabawę, niż jako prawdziwe jedzenie, co nie podobało się bardziej konserwatywnym członkom naszych rodzin 🙂 Na dłuższą metę jednak BLW u nas nie wypaliło. Było więcej sprzątania niż pożądanych przez nas efektów. W międzyczasie upłynął rok. Łucja znowu zaczęła jeść normalnie, ale nie chciała już żadnych papek. Zresztą… kto daje papki dziecku, które ma aż 8 zębów 😉
Po skończeniu roku Mały Bzik jadał wszystko z nami. Nie gotowaliśmy specjalnie dla Łucyjki. Oczywiście wszystko w granicy rozsądku, choć widząc nas jedzących coś dobrego, sama wyciągała rączki i chciała próbować. Czasami chciała próbować rzeczy, o których – jak sądzę – nikt z czytających moje słowa mógłby nawet nie pomyśleć.
Na przykład: salceson, kiszone ogórki, śledzie, pasztetowa.
Do najbardziej ulubionych produktów należały jednak (i nadal należą) parówki, ketchup, masło (kiedy Łucyjka dostaje chlebek z masłem, zjada masło z chleba resztę zostawia) jak ketchup to i pomidory. W zasadzie to lubi jeść, choć miewa też dni, gdy rzuca focha i nie je. Nasza krótka przygoda z BLW ma też swoje konsekwencje. Jest bardzo samodzielna. Garnie się do samodzielnego jedzenia do tego stopnia, że kiedy ktoś próbuje jej pomóc na przykład nabrać zupkę na miseczkę, potrafi wywalić łyżkę i dać do zrozumienia, że jak ktoś ma jej pomagać, to ona nie będzie jeść wcale.
Jasne bywają też momenty grymasów. Pokazywanie, że chce coś zjeść… wołanie „mniam, mniam”… a kiedy jej się daje do zjedzenia, to co chciała, to słyszymy: nie… nie…
Ogólnie jednak nie mamy teraz żadnych większych problemów z jedzeniem.
No może poza jednym… Znowu ma fazę na mamusine mleczko 🙂
Jedna uwaga do wpisu “Kitchen nightmares, czyli krótka historia rozszerzania diety.”