Z lekkim poślizgiem czasowym – co u mnie jest już normą – przychodzę do Was ze swoimi historiami 🙂 Dziś będę wspominać chrzciny, jakie już jakiś czas temu u nas były. Ale gdybym miał napisać tylko o tym, że mieliśmy chrzciny Judyty, że była uroczystość w kościele. A po niej mała imprezka w naszym domu, to musiałbym cały ten wpis skończyć na czterech linijkach. W sumie byłoby to mniej niż sto słów. A przecież mam nieco większe ambicje pisarskie 😉 Także tego…
20 października, czyli dobre dwa tygodnie temu mieliśmy naszą ważną rodzinną uroczystość. Tak to wszystko się ciekawie złożyło, bo przecież kilka dni później była nasza czwarta rocznica ślubu. No i urodziny żoneczki. Ale takim najważniejszym wydarzeniem ostatnich dni były jednak chrzciny.
Z początku trochę żałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy się na termin wrześniowy, ale później okazało się, że październikowy termin był strzałem w dziesiątkę. Pogodę mieliśmy jak na zamówienie. „Dżudi” pięknie się zachowywała w kościele, siary nie narobiła 🙂 Także było OK.
Impreza w domu też była w porządku. Jesteśmy zaprawieni w bojach, jeśli chodzi o domówki. W naszym nowym domku, takie spotkanie rodzinne na kilkanaście osób nie było debiutem. W końcu jakieś pół roku temu zaliczyliśmy domówkę, na której było ponad 20 osób. Jakby nie patrzeć Olusia jest zaprawiona w bojach. Pochodzi z dużej rodziny i u niej nawet niedzielna kawa przeradza się w miniwesele.
Kiedy chrzciliśmy Łucję, również postawiliśmy na imprezę w domu. Wtedy zaprosiliśmy nieco więcej gości, ale to dlatego, że uroczysty obiad i deser były u rodziców Oli. Duży dom, wszyscy pod ręką, więc na spotkaniu rodzinnym zjawiła się i ciocia i kuzyn z żoną i dziećmi. No i był też trochę inny zestaw chrzestnych.
W ogóle… tak prawdę mówiąc… Było inaczej. W 2017, kiedy miał miejsce chrzest Łucji, mieszkaliśmy jeszcze w bloku, z moją mamą. Zależało mi wtedy, by Łucja była ochrzczona w mojej rodzinnej parafii. Tam chrzty były o godz. 14.00. Więc najpierw jedliśmy obiad, potem jechaliśmy do kościoła na drugi koniec miasta, a potem wracaliśmy na kawę, tort, deser itp… Wtedy też przyjechała trochę dalsza rodzina żoneczki. Takie jeżdżenie tam i nazod miało swój urok, ale – z perspektywy czasu – drugi raz tego bym nie powtórzył.
Jeśli chodzi o chrzest Judyty. Uroczystość w kościele była o 10.30. Wybraliśmy parafię, pod którą obecnie należymy. Mimo że bliżej mamy do sąsiedniej parafii, uznaliśmy, że lepiej będzie wyglądało, jak będziemy się identyfikować ze swoją miejscowością. A potem pojechaliśmy do naszego domu, gdzie catering dowiózł mięcho, tort już był odebrany z cukierni. A reszta? No jakoś się wszyscy podzieliliśmy robotą. Ale summa summarum wszystko się udało w 100%.
Jeśli chodzi o uroczystość w kościele… porównując oba wydarzenia, drobne niuansiki przemawiają na korzyść mojej rodzinnej parafii. Ale to takie drobne szczegóły. Jak na przykład bardzo uroczysta procesja wejścia. Myślę, że dla osób, które nie przykładają jakieś szczególnej wagi do wiary nie miałoby to dużego znaczenia. Choć, szczerze mówiąc nie rozumiem bliżej nieokreślonych motywacji chrzczenia dzieci.
Jeśli jesteś z Kościołem na bakier, nie przestrzegasz zasad wiary, to jakie motywacje kierują Tobą, że chrzcisz dziecko? Tradycja? Czy lęk przed tym, by ludzie nie gadali, albo by rodzina się nie czepiała? Wóz albo przewóz… Albo jesteś zimny albo gorący. Ale jeśli decydujesz się ochrzcić dziecko to traktuj poważnie te słowa: Prosząc o chrzest dla swoich dzieci, przyjmujecie na siebie obowiązek wychowania ich w wierze, aby zachowując Boże przykazania, miłowały Boga i bliźniego, jak nas nauczył Jezus Chrystus. Czy jesteście świadomi tego obowiązku? A jeżeli nie zamierzasz traktować ich poważnie, bo chrzest do dla Ciebie tradycja, to odpuść sobie. Nie będziesz przynajmniej obłudnikiem przed Bogiem, jakkolwiek Go postrzegasz.
Jasne możemy teraz przejść do rozważań na temat ofiar, opłat, cenników. Że Kościół każe płacić za sakramenty, mimo że papież mówi o bezpłatnych sakramentach. OK… jest to trudny temat, bo z jednej strony to prawda i opłaty nie powinny w żaden sposób kojarzyć się z płaceniem za sakrament. Kiedy chrzciliśmy Łucję, ani ksiądz w kancelarii ani celebrujący mszę chrzcielną nie upomnieli się o pieniądze. A kiedy wspomniałem po mszy, że nie daliśmy żadnej ofiary, usłyszałem w odpowiedzi: I nie trzeba żadnej ofiary dawać. Sakramenty są bezpłatne. Kiedy chrzciliśmy Judytę, daliśmy ofiarę, choć – w moim odczuciu – odniosłem wrażenie, że oczekiwano nieco więcej pieniędzy. Choć nikt nie powiedział tego na głos. Ilu ludzi, tyle zachowań. Więc nie można wszystkich wrzucać do jednego worka i krytykować całego Kościoła…
To naprawdę bardzo rozległy problem, którym ja na blogu się nie zajmuję 🙂 Powiem tyle, że jestem osobą wierzącą i nie widzę problemu w zapłaceniu za mszę, nawet nieco więcej. Wiem, jak wygląda system finansowania Kościoła w Polsce. Poczytałem na ten temat, dowiedziałem się, rozmawiałem ze swoim proboszczem, który zresztą przedstawia szczegółowe raporty finansowe w gazetce parafialnej. Tobie też radzę na spokojnie zapoznać się z tematem 🙂 A jeśli nie chcesz, nie hejtuj… A jeśli już hejtujesz…
To bądź konsekwentny…. a nie bądź Gimboateistą 🙂
Takie moje luźne przemyślenia na koniec. Tak czy siak…
Dla nas chrzest obu córeczek to była ważna sprawa. Traktujemy poważnie przyrzeczenia chrzcielne i choć to bardzo trudne, staramy się aby kroczyć wspólnie drogami wiary. By pokazywać im od najmłodszych lat, co dla nas znaczy bycie chrześcijaninem. Jaką wartość ma modlitwa czy msza św. Wiem, że to brzmi górnolotnie… Ale w sumie to taka codzienność wiary. I musimy sami codziennie się poprawiać, poganiać, przypominać sobie o tym, że to ważne… Bo wśród zwykłych, szarych dni łatwo jest wpaść w rutynę.