Puk, puk… To znowu ja. Wracam z pisaniem po naprawdę długiej przerwie. Kiedy prawdopodobnie wszyscy czytelnicy zadawali sobie pytanie: czy to już koniec z pisaniem… ja postanowiłem jednak nie poddać się. Choć, przyznaję szczerze, sam miałem poważne wątpliwości czy chcę… czy warto… czy jest sens tego całego pisania. Czy naprawdę to całe próbowanie sił w tworzeniu internetowych treści przynosi mi satysfakcję? A może to tylko przykry obowiązek, za który nikt mi nie płaci 😉 Bo przecież nie jestem etatowym blogerem, nie piszę dla dużych portali, nie mam dziesiątek tysięcy followersów, którzy utrzymują mnie na patronite 🙂 A poza tym…
Hm… tak naprawdę, czy mam coś mądrego do powiedzenia? 🙂 Czy może tylko tak sobie piszę, dla samego pisania? Czy w ogóle dzisiaj ktokolwiek chce czytać przemyślenia dotyczące wychowania? A może jest ogromny przesyt tych treści, które tworzą różnej maści instamatki (lub jak mówią złośliwi: instamadki) Czy ktoś w ogóle chce jeszcze czytać? Czy może wszyscy przerzucili się na youtube? Takie właśnie myśli zaprzątały moją głowę. Ale nie tylko one.
Dużo się u nas działo przez ten czas…
Minęły święta Wielkanocne
Dzień Matki
Dzień Ojca
Zakończyliśmy pierwszy rok przedszkola
Nadeszły wakacje
Tyle tematów było, o których można napisać. A ja nie pisałem. Właśnie dlatego, że wiecznie coś się działo. Były też różne powody do smutku. A właściwie jeden, który ciężko nam było zaakceptować. Zmarł bliski naszemu sercu wujek, który był też wielkim dobroczyńcą naszej rodziny. C19 pokazał, że nie jest takim „przereklamowanym” wirusem, ale kiedy ktoś jest w grupie ryzyka, to nie żartów. Ale nie będę na ten temat się rozpisywać. Bo nawet nie chcę. Nie jest to odpowiednie miejsce a ja nie jestem odpowiednią osobą, by zabierać głos w „tych tematach”.
W ogóle tak sobie myślałem, czy w ogóle jestem kompetentną osobą, by cokolwiek pisać o wychowaniu? O życiu?
Czy takie pisanie, robienie z siebie jakiegoś autorytetu nie jest przypadkiem próbą kreowania swojego wizerunku?
Nie jest miło usłyszeć, że osoba, która pisze nie jest do końca tożsama z „prawdziwym mną”. Z drugiej strony, nie zawsze chce się tak publicznie przyznawać, że nie jest się wcale takim idealnym. Że popełnia się wiele błędów, czasem bardzo bolesnych. Ale przecież chyba każdy tak ma…
Prawdziwe życie nijak ma się do historii z „internetów”.
A myślę, że niewiele osób chce czytać o porażkach wychowawczych 🙂
Chociaż… mamy taką mentalność, że czasem lubimy dowiedzieć się, że inni mają gorzej.
A przynajmniej tak samo źle jak my 😀
Inną jeszcze kwestią jest to, co w sieci określa się jako sharenting. To słówko jest połączeniem wyrazów określających rodzicielstwo i dzielenie się/udostępnianie treści. Jak łatwo się domyślić oznacza udostępnianie w social mediach zdjęć i filmików z własnymi dziećmi 🙂 oczywiście chodzi o pewną patologiczną formę udostępniania, gdzie nasi followersi informowani są o wszystkim, co nasze bombelki odjaniepawlają. 🙂
Ja mam cichą nadzieję, że w takie skrajności nie zdarzało mi się popadać, mimo wszystko dość mocno ograniczyłem aktywność na Instagramie a potem jakoś coraz rzadziej zaglądałem i w te skromne wordpressowe progi.
Pomimo wszystko ciągle w tyle głowy chodziła mi myśl, że szkoda byłoby się tak po prostu pożegnać z pisaniem. Że- jakby nie patrzeć- to pisanie mi całkiem nieźle idzie. Choć jak wszędzie bywają lepsze i gorsze momenty. Ale może dość tej spowiedzi 😀
Myślę, że wszyscy czekają na konkrety. Więc będzie teraz co nieco konkretów dotyczących naszych ostatnich, że tak to ujmę, przygód czy może raczej… kamieni milowych, choć to brzmi zbyt patetycznie. Pewnie o wszystkich nie uda się napisać, ale takie to już są konsekwencje tak rzadkiego pisania 😉
Zacznę może od końca, bo to chyba najbardziej aktualny nius. Zatem mamy urlop. Odpoczywamy i szykujemy się do wyjazdu na wakacje. Pierwszego poważnego wyjazdu od bardzo długiego czasu 🙂 Prawdę mówiąc ostatni raz byliśmy na takim wyjeździe dawno temu… w czasie podróży poślubnej 😉 Tym razem będzie to wyjazd nad polskie morze, który w sporej części sfinansowany będzie z osławionego bonu turystycznego 🙂 Na tym poprzestanę. Niech to będzie trailer do kolejnego wpisu 🙂
Ale, ale… to jeszcze nie koniec. Jak już się zabrałem za pisanie, to tak łatwo nie odpuszczę. Wspomnę o naszej małej Judit. No, więc nasza mała Judit już nie jest taka mała. Urosła nam i dojrzała do niepicia mleka (tak już na całego) i do nienoszenia pieluchy. Mało tego. Bardzo szybko z nocnika przesiadła się na dorosły kibelek. Bez zechecania, namawiania. Po prostu pewnego dnia sama uznała, że nadszedł czas się odpieluchować. No i sru… (OK proces był nieco dłuższy niż jeden dzień i parę sików na podłogę też zaliczyliśmy, ale w telegraficznym skrócie było tak, jak w powyższym opisie)
Także tego… Co do Judit. To zaczęła też trochę gadać. Nie są to może elaboraty, ale jest tego całkiem sporo. W moim odczuciu trochę więcej niż naszej „Łoło” jak była w tym samym wieku. Ale może tyle wystarczy, bo przecież jeszcze tytułowego Łucuszka wypada wziąć na tapet.
Łucyjkownik – rasowy przedszkolak zakończył pierwszy rok. Pójdzie do średniaków. Śpiewa, tańczy, rysuje, kłóci się z Judit, próbuje jeździć na rowerze, chodzi (niezmiennie) po górach itp. Panie w przedszkolu ją chwalą, choć dają też do zrozumienia, że ma charakterek… 😉 wiecie co mam na myśli… Ładnie to zostało ujęte, że posiada cechy, które u dorosłego są pożądane, ale u czterolatki niekoniecznie… ach ta nauczycielska dyplomacja 😀
Tak nam ten czas mija. Wiele mógłbym jeszcze pisać, bo przecież-jak już wspominałem- narobiłem sobie pisarskich zaległości. No, ale przecież za dużo na raz też nie można wrzucić. 🙂 To tyle na dziś.
Do zaś… 😀