Czas zabrać się za kolejny wpis. Zabieram się za niego od kilku dni… Początkowo miałem pisać na zupełnie inny temat. Miałem ogólny zarys… Byłem zmotywowany do działania i w ogóle. A potem… a potem wróciłem z pracy i cała wena opadła. To śmieszne, że najciekawsze pomysły na wpisy przychodzą wtedy, kiedy nie ma się pod ręką kartki i długopisu… Kiedy nie ma możliwości, by gdzieś zapisać swoje „złote myśli”. Ale nic straconego. To, że jeden pomysł na temat wpisu umarł, nie znaczy, że nie znajdzie się inny. W ten sposób postanowiłem napisać o naszym domku.
Uważni czytelnik pewnie się oburzy i powie… Co? Znowu? Przecież już gdzieś o tym było!
Owszem było! Nawet mogę wskazać gdzie… o tutaj. https://tatusieklucuszka.com/2019/06/05/kilku-kumpli-i-patyk-albo-dwa-powstanie-dom-w-ktorym-mieszkac-sie-da-okno-bedzie-tu-a-drzwi-o-tam-postawimy-nasz-dom-to-nie-potrwa-dlugo/
Ale ten temat powraca nie bez przyczyny. Mianowicie kilka dni temu, w czasie śniadania żoneczka rzuciła tekstem: Ty wiesz, że niedługo miną dwa lata, jak zaczęliśmy się budować? Pomyślałem sobie… No faktycznie. Ale ten czas zleciał. Jeszcze niedawno w tym miejscu było tylko ściernisko… A dziś jest nasz mały, ciasny, ale własny domek. No dobra te 110 m2 to wcale nie tak mało. Miejsca jest w sumie dość, więc ciasny też nie jest. (Imprezy dla ponad dwudziestu osób zrobić się da, więc źle nie jest) No i z tym własnym to na razie też tak średnio 🙂 W końcu mamy kredyt…. (ale kto go dzisiaj nie ma)
W ogóle nie wiem, czy wspominałem w tamtym wpisie, ale podpisanie umowy z ekipą od budowy domu splotła się z narodzinami Bzika Łucyjkownika. Mniej więcej w tym samym czasie otwarte zostały dwa wielkie rozdziały naszego życia. No, ale koniec tego odbiegania od głównego wątku…
Zatem… Ekipa od budowy wkroczyła na naszą działkę 25.09.
Z dnia na dzień obserwowaliśmy zmieniający się krajobraz. Po kilku dniach fundamenty były gotowe. Na tej solidnej podstawie miał stanąć nasz piękny domek. Miejsce, w którym będziemy żyć, śmiać się i płakać. Obserwować jak nasze dzieci rosną, zdobywają nowe doświadczenia… A potem wyruszają w świat 🙂
Jakiś czas później zaczęły rosnąć mury domu. Z dnia na dzień stawały się wyższe i wyższe. Zaczęliśmy wyobrażać sobie siebie w środku. Planować gdzie, co będzie. Ustalać, gdzie będzie stół kuchenny, a gdzie kanapa. To wszystko było tak na luzie. Na burzliwe dyskusje miał dopiero przyjść czas.
No a potem… Potem przyszedł czas na górę. Piętro (a właściwie poddasze użytkowe) zaczęło piąć się w górę. A kiedy już ściany zostały wzniesione, dom został pokryty dachem. To znaczy na razie był to tylko szkielet… Ale wiedzieliśmy, że to już niedługo.
Niedługo zakończymy etap określany, jako stan surowy otwarty.
Kolejnym etapem, który przybliżał nas ku naszym czterem kątom było położenie dachówki. Trochę musieliśmy poczekać, bo majstry miały jeszcze jedną budowę w okolicy, ale to bywa. Dziś wielu ludzi się buduje. A domy rosną, jak grzyby po deszczu.
Ale doczekaliśmy się. I całość prezentowała się tak:
Potem do tego wszystkiego doszły okna. Na okna długo czekaliśmy. Zamówienie robiliśmy zimą, a zamontowano je dopiero na wiosnę. W ten sposób zamknięty został pewien ważny etap budowy. Można było przejść do pracy w środku. Tynki, wylewki, instalacje, ocieplenie poddasza itp. A potem malowanie, kafelkowanie, kładzenie paneli.
Kupowanie mebli (i przenoszenie niektórych starych) kupowanie sprzętów do kuchni itp. Jeśli coś pominąłem… wybaczcie 🙂
OK… Pominę fotorelację z tych wszystkich pośrednich etapów. W końcu to nie jest blog budowlany, ale historie z życia naszej rodzinki. Przejdę do efektu finalnego. Oczywiście do 100% wykończenia zostało nam kilka wisienek na torcie, (czyli lamp) ale ogólnie mieszkać się da… Więc mieszkamy 🙂 I żyje nam się wspaniale…
I parę ujęć ze środka…
Dobra! Czas na puentę. Gdyby ktokolwiek 10 lat temu powiedział mi, że kiedyś znajdę się w takim a nie innym miejscu, nie uwierzyłbym. Szczerze mówiąc nawet w najskrytszych snach nie przychodziło mi na myśl, że mógłbym kiedyś mieszkać ze swoją rodzinką w zbudowanym domu. W sumie to widziałem siebie przez całą resztę mieszkającego w bloku. Ot… taka średnio optymistyczna perspektywa. A może do bólu realistyczna? Kilka lat później, kiedy byliśmy już z Olą po ślubie, ta dotąd nierealna sprawa, zaczęła powoli nabierać kształtów. Najpierw jako marzenie… odległe… nierzeczywiste… ale jednak marzenie. Bo co z tego, że było gdzie się budować, skoro nie było za co. No tak kredyt można wziąć, ale kto miałby nam go dać? Ja pracowałem wtedy na umowę-zlecenie w korpo, gdzie zarabiałem jakieś marne grosze a Ola nie miała jeszcze wtedy umowy na czas nieokreślony. Ale to marzenie było… Nawet kiedyś, przy okazji jakiegoś coachingu zorganizowanego w pracy, wypowiedziałem je na głos. Nie spodziewałem się, że jego realizacja będzie miała miejsce jakiś rok… no może dwa lata później.
W tym kontekście warto powiedzieć sobie, (przede wszystkim do siebie kieruję te słowa) że warto marzyć… mieć sprecyzowane plany… ale również konsekwentnie do ich spełnienia dążyć. Wspólnie. Całą rodzinką. No i na tym zakończę na dziś 🙂
No widzisz super, że się udało. Ja całe życie mam w życiu szczęście więc trochę rzeczy udało się fartem, część ciężką pracą. Ale też tym, że wierzę w opatrzność Bożą i dziękuję za wszystko co mam. Fajny macie domek, my mieszkamy w domu teściów z mężem i dziećmi i ze szwagrami i też widzę ogromną różnicę zarówno w metrażu jak i w komforcie mieszkania tylko ten gaz w zimie ale za to są inne plusy nie ma co miesięcznego czynszu. Narazie remontujemy naszą część domu w kilku częściach. I jest super satysfakcja jak powoli zmienia się na takie jakie ja chcę i robimy też co jest fajne, sami remontujemy i uczestniczymy w tworzeniu tego co powstaje to najbardziej lubię. Trzymajcie się ciepło i do kolejnego wpisu.
PolubieniePolubienie