No witajcie Drodzy Czytelnicy! Jak zwykle ten wpis miał powstać dużo wcześniej, ale powstaje właśnie dzisiaj. Czasami sobie tak myślę, że może wprowadzę jakąś regułę…
I zrobię wpis na przykład na samym początku miesiąca… A potem przychodzi pierwszy dzień miesiąca i cały Wszechświat zdaje się stawać na drodze do napisania kilku mądrych zdań… Prawdę mówiąc staje on również na drodze do napisania paru głupich zdań. No a potem wszystko kończy się tak, że mniej lub bardziej mądry wpis pojawia się kilka… kilkanaście dni później i dotyczy zupełnie innych problemów niż planowałem.
Najśmieszniejsze w tym całym pisarstwie jest to, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy, kiedy jestem w pracy na nocce, mam dużo roboty i nie mam nawet gdzie wszystkich swoich genialnych myśli zapisać… Naiwnie myślę, że zapamiętam głębokie, niczym Rów Mariański przemyślenia na temat wychowania… na temat ojcostwa…
na temat życia. Że podzielę się jakimiś błyskotliwymi spostrzeżeniami o naszych wspaniałych córeczkach, o małżeństwie, rodzinie… No albo chociaż o kolkach czy buncie dwulatka. A potem wracam po całej nocy do domu, biorę kąpiel, kładę się spać…i…
No właśnie… kiedy się budzę i spoglądam na zegar, z przerażeniem stwierdzam, że jest godzina 13.13 i w zasadzie to pora bliższa obiadowi niż śniadaniu… i tak w sumie warto byłoby coś zrobić… Coś konkretnego… Bo przecież nim się obrócę, zrobi się 18, 19 – pora kąpieli… A potem pora układania do snu… A potem… potem w niespodziewanie szybkim tempie robi się godzina 21… i jedyne o czym się myśli to nieuchronnie zbliżająca się pora pójścia do pracy. I tak dzień po dniu…
Spoko – powiecie – Ale przecież oprócz nocek są jeszcze pierwsze i drugie zmiany. Dokładnie tak! Ale – jak napisałem nieco wyżej – Wena przychodzi tylko na nockach 🙂 Nie wiedząc czemu przez pozostałe dwa tygodnie nie daje osobie znać. Może dlatego, że człowieka dopada tak zwana codzienność. Problemy dnia powszedniego. A tych to ci u nas dostatek. No i chyba to dobry temat do rozwinięcia…
Zatem – po tym przydługim wstępie – pora trochę bardziej nakreślić wspomniany temat.
Zacznijmy, więc – jak łatwo się domyślić – od początku. A początkiem każdego dnia jest zwykle poranek. Taki idealny poranek jest wtedy, kiedy wszyscy wstają o przyzwoitej godzinie, czyli powiedzmy… 7.30 – 8.00. Nikt w tym czasie nie marudzi, ale ładnie ubiera się i schodzi na śniadanie. Potem zjadamy to śniadanie ze smakiem, sprzątamy itp. Po sprzątaniu mamy czas na różne mniej lub bardziej ambitne aktywności… i tak do obiadu. Gdzieś w tak zwanym międzyczasie przychodzi czas na popołudniową drzemkę, która przebiega bez żadnych zakłóceń… Popołudnie również miło upływa… może jakaś wizyta u babci? Proszę bardzo… Zakupy? Jak najbardziej… A kiedy popołudnie już minie i przychodzi wieczór? No oczywiście kolacja, kąpiel i spanko. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim oczywiście przekąski, podwieczorki, drugie śniadanka… No… normalny dzień. Jeśli to nie jest dzień wolny od pracy, to oczywiście ja idę pracować… a żoneczka zostaje z dzieciakami… Po prostu sielana… No tak… Tylko, że takich cudów opisanych powyżej nie ma… Gdyby każdy kolejny dzień był tak doskonały, że można by tylko odhaczać kolejne zrealizowane punkty programu, byłoby zbyt pięknie… i szczerze mówiąc… zbyt nudno.
A tak… zawsze coś się dzieje. Na przykład… Przychodzę sobie po nocy…
Przebieram się do spania… wchodzę do łóżka… A tam… 55 małych plastikowych koników, pluszowy śpiewająco – bekający „Koniko-Dzidziuś”, Sarenka Hania, Lisek Lucuś, Sówka Zosia i leżąca w poprzek łóżka Łucja. Gdzieś na drugim krańcu łóżka żoneczka karmi Judytę. Fajny obrazek? No ba! Też mi się podoba 🙂 Lepszy niż Bitwa pod Grunwaldem Matejki i Panorama Racławicka 😀
No to może co nieco o ubieraniu się… Dantejskie sceny, niczym żywcem wyjęte z dramatów Szekspira. Dlaczego? Bo nie można ubrać różowej bluzki z konikiem. Tak… właśnie tej bluzki, która noszona była już trzy dni. I jest cała z kakao… albo z keczupu… Trudno określić z czego… Ważne, że jest brudna. Ale nasza starsza córeczka chce TĘ. I jest gotowa pójść do łazienki, wyrzucić wszystkie ciuchy z kosza na pranie… i wziąć tę jedyną, ukochaną bluzkę. Dlaczego? Bo ma na to ochotę. A jeśli Tobie to nie odpowiada? No cóż będziesz musiał wysłuchać krzyku przy którym śpiewaczki operowe mogą przerzucić się na Disco Polo.
To może na śniadaniu będzie lepiej… Owszem będzie… Pod warunkiem, że na śniadanie będzie chlebek z miodem… ewentualnie serek wiejski… koniecznie jedzony z wiaderka. A jeśli nie? Cóż… Wtedy będzie powtórka z rozrywki.
Skoro pierwsze śniadanie nie wypadło idealnie, to może lepiej będzie na drugim śniadaniu. Jeśli będzie na nie „mniam mniam z góry” to Mały Bzik stanie się aniołkiem z barokowego kościoła… A jeśli nie? Cóż… W dobie sequeli i rebootów kolejnych filmów można by nakręcić nową wersję „Kochanego urwisa”.
Przejdźmy do popołudniowej drzemki. Przecież kochają ja wszyscy. A przynajmniej tacy „starzy” ekhm… to znaczy tacy dorośli ludzie jak żoneczka czy ja. Myślę, że wielu z nas oddałoby złote góry za możliwość przycięcia komara w środku zmiany w pracy. A taki dwuipółlatek nie chce. I co zrobisz, jak nic nie zrobisz? A jeśli masz inne zdanie? I – na dodatek- jeśli zechcesz się tym „innym zdaniem” głośno podzielić? No to wtedy – w ramach obywatelskiego nieposluszeństwa – na ziemi wyląduje różowy (a jakże) kubek. Oczywiście pełen wody. I zacznie się płacz. Ale nie wiem czy bardziej z powodu tego, że trzeba się położyć czy dlatego, że się rozlała woda na podłogę. 😉
Jeśli chodzi o obiad czy kolację, nie będę się powtarzać. Czytanie po kilka razy tych samych żartów w końcu przestaje śmieszyć. Ale może warto wspomnieć o czymś przyjemnym. A do przyjemnych rzeczy należy na przykład… no zabawa. No tutaj to jest spore pole do popisu, bo które dziecko (małe, duże i trzydziestoletnie) nie lubi się bawić. No oczywiście, że każde. A jakie są fajne? Pomyślmy…
Po pierwsze: malowanie kredkami. Świetna sprawa. Naprawdę. Najlepiej maluje się jednak nie na kartce, nawet nie w kolorowance, ale po ścianie i/lub po podłodze. Doskonale do malowania nadają się też kosmetyki. Nie ma większego znaczenia, czy będzie to szminka, podkład czy pasta do zębów. Zasada numer jeden: musi być wesoło. No chyba, że akurat przyjdzie ktoś dorosły i powie, że nie wolno. No to wtedy jest problem. Ale o tym ciii.
Po drugie: ciastolina/plastelina. Naprawdę jest spoko. I nie w tym żadnej ironii. Sam się wkręciłem w lepienie. Nawet pisałem o tym na blogu. Ale dla Łucuszka lepienie oznacza, że ciastolinę można znaleźć dosłownie wszędzie poza jednym miejscem. Tym miejscem jest pudełko do jej przechowywania. A to, że potem trzeba ją zdrapywać z podłogi albo z kanapy? No co… Przecież rodzice też muszą mieć jakąś rozrywkę.
Po trzecie: Puzzle. Od jakiegoś czasu Łucyjka układa je samodzielnie. To wielki postęp 🙂 Do niedawna zabawa polegała na tym, że układało się puzzle za nią. A ona miała mnóstwo radości, kiedy rozrzucone elementy układanki zaczynały tworzyć znajome obrazki. Teraz te same obrazki są efektem samodzielnej pracy naszego dziecka. Tylko z tym układaniem puzzli jest jeden malutki… Naprawdę nic nie znaczący problem. Taki tyci tyci. Najlepiej zilustruje go stary dowcip o milicjantach i sortowniku. Wszystkim udało się dobrze dopasować klocki do otworów w odpowiednim kształcie. Z tym, że 20% wykazało się przy tym niespotykaną inteligencją. Pozostałe 80% niespotykaną siłą.
Po czwarte: Czytanie książek. Zostawiam je na koniec, bo w sumie nie mam w tym temacie do napisania nic śmieszkowego. Chyba;) W zasadzie to Łucja lubi książki i czytanie. Chyba najbardziej ze wszystkich rzeczy, które można w wolnym czasie. Kiedy ma do wyboru w co się bawić, sama przynosi swoje ulubione lektury i razem czytamy. Nie muszę chyba mówić, że to wspólne czytanie to świetna sprawa. Wszyscy wiedzą, że to ważne, że rozwija wyobraźnię i w ogóle. No… A w ogóle ta najnowsza część Pucia… GENIALNA. Chapeau bas dla autorek. No i w zasadzie byłoby cudownie, gdyby nie jeden efekt uboczny…
Nie potrafię zapamiętać kilku produktów do kupienia, ale znam na pamięć wiersz o „Panu Dymku” 😀
No dobra chyba będzie trzeba powoli lądować, bo nam się tu zrobił niezły elaborat. 🙂 Jak już wyżej napisałem kolację pomijam i przechodzę od razu do kąpieli. Tu to akurat jest spoko… zazwyczaj. No ale muszą być w kapieli pieski. Albo koniki. I dużo piany. Przydadzą też się butelki po szamponach. Gąbka też jest fajna, ale mydełko w płynie trzeba nałożyć na tę stronę, gdzie jest obrazek z myszką. No i najważniejsze. Nie wolno za szybko wyciągać z wody. Najlepiej też wcale nie wypuszczać wody z wanny. W tej samej wodzie ma kąpać się mama. Bezdyskusyjnie. Aha. Zapomniałbym. Pasta wcale nie służy do mycia zębów. Ją się zjada. Mniam. A wiecie, co się stanie kiedy roztargniony tata zapomni zabrać piżamy? No wtedy Łucyjkownik śpi goły 😀 nie podoba się ten pomysł? No to złap mnie , jeśli potrafisz. 🙂
No… to zostało nam jeszcze spanie. Tu -w przeciwieństwie do popołudniowej drzemki – nie ma tylu problemów. Pod warunkiem, że trzymasz się sztywno rytuałów. Wiecie o co chodzi. Paciorek, siusiu i spać, jak mawiali dziadkowie. U Łucji ten rytuał jest bardziej rozbudowany, ale już kiedyś o tym pisałem. Jakby co zachęcam do lektury posta o samodzielnym zasypianu…. dobra, bo odpływam od głównego wątku… 😉 Tego… co ja to miałem. A… rytuał. No, więc jak się wszystko zrobi od a do z no to git. Bzik idzie spać. A my mamy resztę wieczoru dla siebie. No chyba, że coś naruszy „silentium sacrum”. Tym czymś jest pogoda. Ostatnio były u nas na zmianę burze i silne wiatry. A że nasz domek stoi prawie na pustkowiu, to jednym słowem jest trochę strasznie. Prawdę mówiąc my… tacy starzy a się boimy jak strasznie mocno wieje albo jak pioruny walą jak zwariowane. Oczywiście boimy się nie samej pogody, ale konsekwencji finansowych. Ok… mamy ubezpieczenie, ale mimo wszystko. Lepiej nie wydawać pieniędzy na naprawę… ale wracając do Łucji. No boi się nasza dzidziulka burzy i wichury. I ucieka do nas. I co poradzisz. Nic. Oduszczamy jej to. Spi z nami. Choć jest trochę obawa, że się przyzwyczai. A tego nie chcemy. Cóż zawsze można się wtedy pocieszać, że przecież do osiemnastki w jednym łóżku że „starymi” spać nie będzie. 😀
OK… dobrnąłem do końca dnia. Było trochę straszno i trochę śmieszno. Jak to w życiu. Pomyśleć sobie można, że jednak takie duże dziecko to sporo wyzwań. Nie to, co taki maluszek. No ten to tylko je i śpi. Tak jak nasza druga kochana córeczka- Judytka, znana również jako Dżi-Dżu. Taka prawda. Judytkownik jest na takim etapie życia, że tych wyzwań, przed którymi stajemy, jest stosunkowo mało. Ale kiedy człowiekowi wydaje się, że takie dzidzi to w zasadzie ideał, to wtedy… łubudu… pojawia się kolka. I wymiękasz, bo przecież dziewczynki podobno kolek nie mają… (A przynajmnej nie miała ich Łucja) A tu zonk, bo Judyta ma kolkę. Brzuszek boli, spać nie może. Mleczka się nie chwyci. Wszyscy postawieni w stan gotwości. Dajesz dzidziulowi różne specyfiki, łudzisz się kropelki zadziałają. W końcu u dziecka koleżanki zadziałały. A poza tym są niemieckie. A wszystko, co niemieckie jest przecież takie dobre. Ale nie tylko wokół kolek kręcą się problemy Dżudi. Jest jeszcze inny, proszę o wybaczenie słownictwa, „gówniany” problem. No, bo jak tu nazwać sytuację, kiedy kochany słodziak, malutki śliczny dzidziulek wali nie jedną, ale trzy kupy. Pod rząd. TRZY. Zmieniasz tej małej dziewczynce pampera. Meldujesz żoneczce wykonanie zadania, aż tu nagle… SRU. Surprise… Nowa pielucha zasr…ututowana.
Spoko… odpinane bodziaka, zaglądam w pieluchę. Nosz kurde balans… kupa roku. Żoneczka sugeruje: „zaczekaj… może jeszcze dorobi”. No to czekam. I czekam. I czekam. Spogladam na Judi. Ona spogląda na mnie. Mierzymy się nawzajem wzrokiem. I czekamy. Mija chwila, choć zdaje się, że minęła wieczność. Podejmuje decyzję. Zmieniam pieluchę. A potem ubieram tego bodziaka, czy tam pajaca… whatever. Wkładam młodą do łóżeczka po czym wycofuję się w kierunku kanapy. I nagle….SRU.. kupa numer 3! Nosz… I tu człowiek gryzie się w język, bo na usta cisną się bluzgi trochę mocniejsze niż „Motyla Noga.”
Cóż na dzień dzisiejszy z Judyty druga Greta Thunberg nie będzie. „Biedronka” za to może mieć powody do radości, bo przy naszej młodszej córce Dady schodzą w ilości hurtowej. A nasza Mała Księżniczka nic sobie nie robi z faktu, że wyprodukowane przez nią odpady będą się rozkładać przez 300 lat. A czy my coś sobie z tego robimy? A może raczej czy coś z tym zrobimy? Hm… Trudne pytanie, ale w tym wpisie chyba nie znajdę na nie odpowiedzi. A czy w przyszłości coś na ten temat napiszę?
Poczekamy, zobaczymy 🙂
Tymczasem ja na dziś kończę swoje rozkminy. Papa 🙂
PS. Szybka aktualizacja, na wypadek gdyby ktoś źle zinterpretował „co autor miał na myśli”. To nie jest tak, że pozwalamy Łucji na robienie w domu „rozpierduchy.” Mamy kreatywne sposoby na pacyfikowanie zbuntowanego dwulatka. Napiszę o nich już wkrótce 🙂
PS2: Aha no i normalnie… na codzień Łucja śpi w swoim łóżku. Do nas przychodzi tylko w czasie burzy. Podkreślam to na tak zwany wszelki wypadek.
PS3: A tak w ogóle to tekst jest jedną wielką ironią. Jeśli ktoś bierze go zbyt poważnie, zachęcam do wyciągnięcia kija z tyłka 😛